Cicha i bez nadziei...
Jakby uspana pośród tysiąca innych osób.
Stała i patrzyła się w jeden punkt. Obrała sobie na ścianie plamę, koloru beżowego. Lubiła beż.
Stała tak znieruchomiała. Jakby jakieś zaklęcie, magia ją musnęła.
Ona często miewała te stany.
Nagle wyrwało ją z tego mężczyzna, przebiegający, mocno się o nią ocierając, jakby śpieszył się na pociąg. Nie lubiła gdy ktoś ją wybudzał. "No trudno"- pomyślała. Krzywym wzrokiem pożegnała mężczyznę, który tylko krzyknął "Przepraszam!" i pomalutku wyszła na zewnątrz budynku.
Powiew ciepłego, letniego wiatru, owinął jej sukienkę, która przypominała kolorem niebo tego dnia.
Wyglądała tak samo jak inne dziewczęta w jej wieku. Nie wyróżniało jej przecież nic takiego na zewnątrz. Tylko te "zapatrywania", te "wyłączenia" kilkunastominutowe. Chwilowe potrząśnięcia głową, jakby roztrzepywała swoje włosy, czasem i mimowolne mrugnięcia oczu...
Nie lubiła tego. Krzywiła usta, zagryzała wargi. Czasem ogarniał ją lęk i paniczny stupor.
Ale musiała pogodzić się z nią. Musiała co dzień oswajać się z epilepsją.
Lubiła Walentynki. I to nie dlatego, że to święto Zakochanych, ale dlatego, że to święto jej Patrona- Walentego. Zawsze co roku pisała listy do Niego z prośbą o siłę, radość, pokrzepienie w cierpieniu.
Jej marzeniem było wyzdrowieć. Pisała długo i wyczerpująco, aż do momentu jej nietypowych ataków...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz